Św. Jan Bosko

Wzorowy wychowawca

 

 

Ksiądz Jan Bosko mieszkał w Turynie. On wiedział, co to bieda. Kiedy miał dwa lata, umarł mu ojciec. Mama sama wychowywała trzech synów. Gdy Janek miał 9 lat, śniło mu się, że był wśród kolegów i zmuszał ich, żeby nie przeklinali. Wtedy pojawił się dostojny Mężczyzna i zachęcał, aby starał się tłumaczyć kolegom łagodnie i z miłością, a nie siłą. Janek mówił, że nie da rady. Wtedy Mężczyzna obiecał mu dać nauczycielkę – swoją Matkę. I zjawiła się kobieta w świetlistej szacie, a Janek zobaczył stado niesfornych zwierząt, które nagle stały się potulnymi barankami. Rano Janek natychmiast opowiedział sen mamie. „Kto wie, może zostaniesz księdzem?…” –zamyśliła się mama. (…)

[thaudio href=”http://malygosc.pl/files/12/11/28/112626_04_sciezka_04.mp3„][/thaudio]

Zwyczajem św. Jana Bosco było wieczorne „słówko”. 22 grudnia 1867 roku podczas takiego słówka opowiedział jeden ze swoich najciekawszych snów. Oto jego fragmenty.

W jednej chwili zdawało mi się, że znalazłem się na małym pagórku na skraju niezmiernej równiny, której krańców oko nie mogło dosięgnąć. Wzrok gubił się w nieograniczonej przestrzeni. Była ona idealnie błękitna, jak morze gładkie i spokojne, lecz to, co widziałem, nie było wodą. Wyglądało raczej, jak jasny, przejrzysty kryształ. Pod nogami, za mną i po obu stronach rozciągał się widok przypominający ukształtowaniem wybrzeże oceanu.

Szerokie, gigantyczne aleje dzieliły tę równinę na szereg obszernych ogrodów niewypowiedzianej piękności, złożonych z gajów, łąk i klombów kwiatowych o różnych kształtach i barwach. Żadna z naszych roślin, pomimo pewnego podobieństwa, nie daje wyobrażenia o tamtych roślinach. Trawy, kwiaty, drzewa, owoce były czarujące i o wyglądzie niespotykanym. Liście były ze złota, pnie i konary z diamentów, a reszta harmonizowała z tym blaskiem. Poszczególnych odmian nie podobna byłoby zliczyć, a każda odmiana i każda nawet roślinka promieniowała własnym, odrębnym światłem. (…)

Ujrzałem wówczas w ogrodach tłumy ludzi, którzy się tam zabawiali wesoło i swobodnie. Jedni grali, inni śpiewali. Każdy głos, każdy dźwięk był tak bogaty, że zdawało się, jak by w nim dźwięczało tysiąc różnych instrumentów. Słyszało się równocześnie różne melodie o niezwykłej rozpiętości tonów, od najniższego do najwyższego, jakie tylko można sobie wyobrazić, a wszystkie w najdoskonalszej harmonii. Ach, aby to opisać, nie wystarczą najlepsze ludzkie porównania. (…)

Gdym jeszcze słuchał, jak w ekstazie, tej niebiańskiej melodii, nagle ukazała się niezmierna liczba chłopców. Wielu z nich znałem, byli w Oratorium i w innych naszych zakładach, ale większość była mi całkiem nieznana. Ten tłum nieprzeliczony szedł ku mnie. Na czele kroczył Dominik Savio, tuż za nim postępowali: ks. Alasonatti, ks. Chiala, ks. Giulitto i wielu, wielu innych kleryków i księży, a każdy z nich wiódł orszak chłopców.

Zapytałem sam siebie: — Czy to sen, czy jawa… — I klasnąłem w dłonie i biłem się w piersi, aby się upewnić, że prawdą, a nie złudzeniem jest to, co widzę.

Cała ta rzesza młodzieży zbliżyła się do mnie i zatrzymała w odległości ośmiu do dziesięciu kroków. W tym momencie zabłysło ogromnie silne światło, muzyka ucichła i zaległo głębokie milczenie. Z oczu wszystkich chłopców promieniowała niezmierna radość, a na ich twarzach widniał spokój doskonałego szczęścia. Spoglądali na mnie ze słodkim uśmiechem na ustach i zdawało się, jak by chcieli przemówić, ale milczeli.

Sam tylko Dominik posunął się jeszcze kilka kroków i stanął tak blisko, że gdybym wyciągnął rękę, dotknąłbym go na pewno. Milczał i przyglądał mi się również z uśmiechem. Jakże był piękny! Jego szaty były jedyne w swoim rodzaju. Snieżyście biała, jaśniejąca tunika, usiana diamentami i przetykana złotem spływała mu do stóp. Biodra otaczał mu szeroki, czerwony pas, gęsto wysadzany drogimi kamieniami. Lśniąc jeden przy drugim, tworzyły one wzór o tak cudnej grze barw, że na ich widok serce omdlewało z zachwytu. Z szyi spływał mu na pierś łańcuch ze sztucznych kwiatów, ich diamentowe płatki osadzone były na złotych szypułkach. Kwiaty te jaśniały nadziemskim blaskiem, silniejszym od blasku słońca, które właśnie teraz królowało w całej świetności na porannym niebie i oblewało promieniami tę twarz białą i rumianą, nadając jej piękność nieopisaną. Naszyjnik z kwiatów świecił tak silnie, że nie można było rozróżnić ich odmian. Na głowie Dominik Savio miał wieniec z róż. Włosy spływały mu falą na ramiona i nadawały mu wygląd tak piękny, tak miły, tak pociągający, że wydawał się… wydawał się… aniołem.

Wszyscy jego towarzysze również promienieli światłością. Szaty ich były różne, lecz zawsze wspaniałe; u jednych bardziej, u innych mniej kosztowne i bogate, o najrozmaitszych stylach i krojach, o najróżniejszych dominujących barwach. A ta odmienność stroju miała swoje znaczenie, zakryte przed oczyma niewtajemniczonych. Lecz wszyscy mieli biodra przepasane takim samym czerwonym pasem. Oszołomiony, przejęty aż do lęku pełnego czci, nie śmiałem ruszyć się z miejsca. Oni również przyglądali mi się w milczeniu.Wreszcie Dominik Savio przemówił: — Dlaczego stoisz tu niemy i jak by nieprzytomny. Nie jesteś owym człowiekiem, który w swoim czasie nie bał się niczego, lecz nieugięcie stawiał czoło oszczerstwom, prześladowaniom, wrogom, przykrościom i niebezpieczeństwom wszelkiego rodu? Gdzież twoja odwaga? Dlaczego nie mówisz?

Odpowiedziałem z wysiłkiem, jąkając się: — Nie wiem, co mam powiedzieć. Więc to ty jesteś Dominik Savio?

— Tak, to ja. Czy mnie nie poznajesz?

— Jak to się stało, że cię tutaj widzę? — spytałem, wciąż jeszcze zmieszany i onieśmielony.

A Savio odpowiedział serdecznie: — Przyszedłem pomówić z tobą. Tak często rozmawialiśmy z sobą na ziemi. Nie pamiętasz, jak mnie kiedyś kochałeś? Tyle okazywałeś mi przyjaźni, tyle mi dawałeś dowodów życzliwości. A ta twoja miłość serdeczna nie byłaż odwzajemniona przeze mnie? Wielkie było moje zau¬fanie do ciebie. Dlaczego więc się boisz? Dlaczego drżysz? Śmiało zadawaj mi pytania.

Na te słowa odzyskałem równowagę wewnętrzną i powiedziałem do niego: — Drżę, bo nie wiem, gdzie jestem.

— Jesteś w miejscu szczęśliwości — odrzekł Savio — gdzie się doznaje wszelkich radości i rozkoszy.

— Ta więc jest nagroda sprawiedliwych.

— Nie, nie — jesteśmy w miejscu szczęśliwości nie wiekuistej tylko doczesnej, chociaż wielkiej.

— To wszystko jest więc naturalne?

— Tak, ale upiększone mocą Bożą.

— A mnie się zdawało — zawołałem — że to musi być niebo.

— Nie, przenigdy — odrzekł Savio. — Piękności wiecznych żadne oko śmiertelne ujrzeć nie może.

— A ta muzyka — mówię dalej — czy to są te pienia, którymi rozkoszujecie się w niebie?

— Nie i jeszcze raz nie.

— A więc to były dźwięki naturalne?

— Tak, naturalne, udoskonalone jedynie wszechmocą Bożą.

— A to światło, które przewyższa blask słoneczny, czy jest światłością nadprzyrodzoną, światłością niebieską?

— To światło jest również naturalne, spotęgowane tylko i udoskonalone wszechmocą Bożą.

— A nie można by ujrzeć bodaj maleńkiego promyka światłości wiekuistej?

— Nie może jej ujrzeć nikt, kto nie dostąpił oglądania Boga twarzą w twarz. Najmniejszy promyk tego światła zabiłby człowieka, jest ono nie do zniesienia dla słabych zmysłów ludzkich.

— A czy istnieje światło naturalne piękniejsze jeszcze od tego?

O, gdybyś wiedział… lecz dość byłoby jednego błysku światła naturalnego, silniejszego ponad to, aby cię porazić.

— Czy nie można by zobaczyć przynajmniej promyka tego światła, o którym mówisz?

— Owszem, można. Zaraz będziesz miał tego dowód, co mówią. Otwórz oczy.

— Mam je otwarte — odrzekłem.

— A więc spojrzyj tam, w głąb morza z kryształu.

Spojrzałem w górę i w tym momencie zabłysła w niezmiernej dali smuga światła, cieniuteńka jak nić, lecz tak olśniewająca, tak jaskrawa i przenikliwa, że oczy moje nie były w stanie tego znieść. Zamknąłem je i krzyknąłem tak silnie, że zbudziłem ks. Leomoyne (obecnego tutaj), który spał w sąsiednim pokoju. Rano zapytał mnie z przestrachem, co mi się w nocy wydarzyło, że byłem tak niespokojny. Ta smuga światła była sto milionów jaśniejsza od słońca, a jej blask zdołałby oświetlić cały wszechświat stworzony.

Po pewnym czasie otwarłem oczy i spytałem znów Dominika:

— Co to było, może to był promień Boskiej światłości?

Savio odpowiedział: — Nie była to światłość nadprzyrodzona, choć w porównaniu ze światłem słonecznym jest o wiele jaśniejsza. Było to zwykłe światło naturalne, spotęgowane do tego stopnia mocą Bożą. Lecz chociażby morze blasku, podobnego do owej smugi widzianej tam w głębi, oblało cały świat, nie dałoby ci to jeszcze żadnego wyobrażenia o światłości niebieskiej.

— A wy, czymże się cieszycie w niebie?

— Niepodobna ci tego opowiedzieć. Czym są radości nieba, nie dowie się żaden człowiek śmiertelny, dopóki nie pożegna się z życiem i nie połączy się ze Stwórcą. W niebie cieszymy się Bogiem — to wszystko.

Ochłonąwszy już zupełnie z pierwszego lęku, wpatrywałem się z zachwytem w piękność Dominika Savio i zapytałem go śmiało:

— Powiedz mi, dlaczego masz szatę tak białą i lśniącą? Savio zamilkł, zdawało się, że nie da mi odpowiedzi. Za to chór podjął na nowo swą pieśń, której towarzyszyły wszystkie tysięczne instrumenty. Słowa pieśni brzmiały: „Mieli oni biodra przepasane i wybielili szaty swoje we krwi Baranka”.

— A dlaczego — spytałem, gdy ucichła muzyka — masz na biodrach ten czerwony pas?

Savio i teraz nie odpowiedział — dał poznać, że nie chce odpowiedzieć.

A wtedy ks. Alasonatti zaśpiewał sam: „Bo dziewicami są i chodzą za Barankiem, gdziekolwiek idzie”.

Zrozumiałem wówczas, że ten pas czerwony koloru krwi był symbolem niezwykłych ofiar, niezmiernych wysiłków i prawie męczeństwa, poniesionego dla zachowania cnoty czystości. Aby zachować się czystym w oczach Bożych, trzeba być gotowym nawet życie oddać, gdyby okoliczności tego zażądały. Był on również symbolem pokuty i umartwienia, które obmywają duszę z win. Białość zaś i promienność szat oznaczały nienaruszoną niewinność chrztu św.

(fragmenty książki „Sny. Wizje św. Jana Bosco” , Warszawa 1989)